poniedziałek, 15 lutego 2016

Dziewczyna z balonikiem, czyli jak się biega w Walentynki

Wydaje mi się, że z bieganiem jest jak ze związkiem. Jeśli o niego dbasz, poświęcasz mu czas i wkładasz w to swoje serce, odwdzięczy Ci się tym samym i sprawi, że Walentynki będziesz mieć każdego dnia (tudzież każdego treningu :-) ). Brzmi jak biegowy Paulo Coelho? Trochę tak. Ale prawda jest taka - kto raz zakochał się w bieganiu, ten wie o czym mówię.


Czy lubię Walentynki? Lubię. Ale nie dlatego, że akurat tego dnia pokazujemy, że kochamy bardziej. Raczej dlatego, że możemy przez dobę otwarcie cieszyć się z małych rzeczy i wpleść trochę uśmiechu w to nasze zagonione, często szare i smutne życie. Nie wiem czy taka idea przyświecała organizatorom krakowskiego Biegu Walentynkowego, ale zdecydowanie wpisał się on w mój światopogląd. Decyzja była oczywista - biegnę!

Na linię startu, która mieściła się w Parku Jordana, doczłapałam przed czasem, by móc poprzyglądać się zawodnikom biegnącym w pierwszej turze. Bieg był czteroetapowy. Najpierw startowała część zawodników w kategorii singli, potem druga z nich, a następnie dwie tury biegnących par, związanych za pomocą opaski. Pomysł ciekawy, zwłaszcza, że alejki parku mają ograniczoną przepustowość, a należało wybiegać po nich 4 pętle. Ale wróćmy do wątku "przyglądania się". Ja jak to ja, zaczęłam zerkać nie tylko na biegaczy - także na baloniki w kształcie serduszek przywiązane do bramek przy mecie. Nie pytajcie, co zrobiłam - to oczywiste! 

- Czy mogę ukraść ten balonik? - spytałam, a mina prowadzącego imprezę wyrażała takie samo zdziwienie jak gdybym zapytała, czy może mi to serce wytatuować na czole. Z lekkim oporem (wszak planowałam ogołocić dekorację) pozwolił się okraść, a ja zyskałam swój znak rozpoznawczy podczas biegu. Czy wyglądałam dziwnie z balonem fruwającym za mną na każdym zakręcie? Być może. Czy kiedykolwiek mi to przeszkadzało? Niebardzo ;-) A okrzyki kibiców: "Brawa dla pani z balonikiem!" lub innych biegaczy: "Fajny balonik!" - bezcenne! :-)




Doping okazał się potrzebny, bo start zaplanowałam sobie iście po amatorsku. Atmosfera tak bardzo mnie porwała, że pierwsze okrążenie pobiegłam zdecydowanie za szybko, a co się z tym wiąże, niebawem zaczęłam słabnąć. - "No trudno", pomyślałam na trzeciej pętli. - "Skoro już się wlokę, to się tym wleczeniem pobawię" (zwłaszcza, że bawić się było czym, bo balonik ciągle miałam uczepiony do... kości ogonowej ;-) )





Ostatecznie na metę dobiegłam jako 47. kobieta, co jest doskonałym wynikiem, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wygłupiałam się przez większość trasy. Być może to jest strategia na dalsze starty? A może potwierdzenie mojej tezy, że jeśli pokochasz bieganie, ono pokocha Ciebie. Nawet jeśli wleczesz się jak ślimak.



Impreza odbywała się po raz pierwszy, dlatego już z założenia nastawiałam się na to, że coś organizacyjnie może pójść nie tak. A tu niespodzianka - było niemal idealnie. Niemal, bo na mecie nie było żadnych napojów (bawienie się balonikiem wzmaga pragnienie, bieganie pewnie też), a po obiecane wuzetki trzeba było doczłapać do budynku znajdującego się poza parkiem. Czy to zmienia moją ocenę biegu? Absolutnie nie. Atmosfera cudowna, medal piękny, a trasa w kształcie serduszka... podbiła moje serce. Do zobaczenia za rok! :-)

poniedziałek, 11 maja 2015

"M" jak miłość. I "M" jak maraton.

Normalni ludzie mają takie marzenia jak wyjechać na wakacje, kupić sobie coś ładnego albo po prostu zjeść dobrą kolację. Ludzie nienormalni mają inne - przez pół roku wstawać o 6 rano i trzymać reżim treningowy tylko po to, żeby potem docelowo przez 42km wylewać z siebie siódme poty i móc nazwać siebie maratończykiem. Nietrudno zgadnąć, w której grupie się znalazłam. Tak - postanowiłam w tym roku przebiec swój pierwszy maraton.

Nie biegaj, bo się spocisz

Się powiedziało "A", trzeba powiedzieć "B". Albo  raczej "M" - jak Maraton. Tak jak ja to zrobiłam w październiku, po przebiegnięciu swojego pierwszego półmaratonu. Decyzja zapadła od razu, choć nie do końca ją werbalizowałam, żeby nie przerazić rodziny, która już do wcześniejszego pomysłu przebiegnięcia 21km podchodziła z lekkim strachem. Chciałam też uniknąć pytań znajomych: "A po co ci to", "po co się tak męczyć" oraz dobrych rad, które brzmią niemal jak cytat z filmu Kingsajz: "Nie kop pana, bo się spocisz". No właśnie, zatem - po co mi to?


Zabrzmię teraz pewnie jak biegowa wersja Paulo Coelho, ale prawda jest banalna - bieganie daje wewnętrzną siłę. Pomaga oderwać się od codziennych obowiązków i problemów, zrobić coś dla siebie, ale przede wszystkim sprawdzić się. Czy jesteśmy na tyle silni psychicznie, by się nie złamać? Czy wystarczy nam samodyscypliny i konsekwencji, żeby przez pół roku regularnie trenować? Czy jesteśmy wystarczająco zdeterminowani, by sięgnąć po coś, na co stać tylko garstkę ludzi? Chcę wiedzieć. Chcę przeżyć te emocje choćby jeden raz w życiu. I tak znalazłam się na liście startowej 37. PZU Maratonu Warszawskiego

"Jezu Chryste..."

Tymi słowami mój narzeczony każdorazowo komentuje informację, że następnego dnia idę biegać o 6 rano. Przyznaję, są takie poranki, że gdy dzwoni budzik też mi się to ciśnie na usta (dobra, przeważnie coś bardziej dosadnego ciśnie się na usta). Ale wstaję, 4 razy w tygodniu i dzielnie realizuję plan treningowy. Właśnie rozpoczęłam 6 tydzień, wybiegania robią się coraz dłuższe, a ja staję się coraz szczęśliwsza. 


Jak to mówią - najtrudniej zacząć, potem już leci. Fakt, powrót do bardzo regularnych treningów był bolesny. Kondycja nieco siadła przez zimę, więc wczesną wiosną podczas biegania tętno skakało, ja sapałam jak lokomotywa, dystans nie powalał, a sama idea maratonu wydawała się tak bolesna jak zakwasy kolejnego dnia. Za każdym razem zaskakuje mnie jednak, jak niesamowite postępy potrafi zrobić ludzkie ciało. Coś co jakiś czas temu było trudne, teraz wydaje się tylko lekką rozgrzewką i właściwie to już przebieram niecierpliwie nogami w oczekiwaniu aż plan treningowy zacznie wymagać ode mnie dłuższych wybiegań.

Dobiec i nie paść

Plan treningowy do maratonu o takim tytule ubawił mnie do łez, ale w rzeczywistości to właśnie tej zasady zamierzam się trzymać i to całkiem serio. Nie mam ambicji osiągania genialnego czasu - chcę po prostu w dobrym stylu i zdrowiu pokonać linię mety. Na początek wybrałam więc rozpiskę ze strony treningbiegacza.pl Plan wydał mi się rozsądny i niezbyt forsowny - idealny, żeby zacząć maratońską przygodę.

Cały plan treningowy dostępny jest TU

Koncepcję jednak planuję zmodyfikować i na 16 tygodni przed maratonem przerzucić się na plan treningowy Barta Yasso. Wydaje mi się, że lepiej przygotuje mnie do zbliżającego się wysiłku. Przyznaję, że sięgnęłam też po książkę Jeffa Galloway'a (recenzję zamieszczę w osobnym poście) i przeanalizowałam program, który ma do zaproponowania - przeplatanie biegu marszem i zwiększanie dystansu tak bardzo, by przysłowiową "maratońską ścianę" przesunąć poza 42 kilometr. 

Jak widać sporo tych koncepcji rozważam, a przecież maraton mam tylko jeden, a nogi tylko dwie. I choć korzystam z rad bardziej doświadczonych biegaczy to wiem, że każdy musi wypracować sobie swój własny system - zarówno w kwestii treningów, jak i żeli energetycznych czy ubioru. Te elementy przygotowań będę opisywała w osobnych postach. A teraz kończę już, bo jutro kolejny trening o 6 rano. Czas po raz kolejny usłyszeć westchnienie "Jezu Chryste" a następnie położyć się spać ;)


Do następnego!

poniedziałek, 10 listopada 2014

Zrób to sam - czyli sekret długowieczności

  
"Codzienna gimnastyka dla mnie to obowiązek taki sam jak mycie zębów."

Trochę jakbym słyszała samą siebie, przekonującą znajomych, że moje wstawanie o 5 rano, żeby - jak ja to nazywam - zrobić "poranny rozruch" przed pracą, jest zupełnie normalne ;) Ale tu Was zaskoczę - powyższe zdanie wypowiedziała nie wysportowana biegaczka, ale prawie 93-letni "Dziarski Dziadek".

Pewnie pamiętacie filmik, który zrobił furorę w Internecie. Pan Antoni przekonywał w nim, jak ważna jest aktywność fizyczna, bo tylko dzięki niej można dożyć długich lat i to jeszcze w takiej niezwykłej formie.  Sam ćwiczy codziennie, zdrowo się odżywia i cierpliwie odpowiada na pytania zaskoczonych ludzi, chcących poznać sekret jego długowieczności. Zainteresowanych było tak wielu, że aby siły zachować na treningi, a nie na powtarzanie tych samych rad każdemu z osobna, postanowił zawrzeć je w książce.


Nie ukrywam, że byłam jej bardzo ciekawa, bo sama staram się żyć tak zdrowo, jak to tylko możliwe i marzy mi się kiedyś taka właśnie starość - w której życie jest nadal życiem, a nie smutną egzystencją. Oczami wyobraźni widzę siebie, jako aktywną babcię, truchtającą po parku z uśmiechem na twarzy, a nie jako ostrzykniętą botoksem i nafaszerowaną lekami staruszkę, mającą problemy z zawiązaniem sobie butów.

Oczywiście, jak powtarza pan Antoni - samo nic się nie zrobi. No dobrze - zatem jak to się robi?

Przede wszystkim - człowieku, rusz się!
  
"Żeby dzień był wartościowy, to muszę uprawiać gimnastykę, namęczyć się. Ale lubię tę męczarnię".

No właśnie. Nie ma, że się nie chce. Nie ma, że pogoda nie taka, że się nie wyspałem, że muszę przecież iść do pracy. Tylko aktywność praktykowana regularnie, przez długie lata, przyniesie rezultaty. Nie trzeba od razu porywać się na bieganie maratonów, wręcz przeciwnie - każdy powinien dopasować aktywność i do wieku, i do możliwości. Nie można jednak sobie całkiem odpuścić i wykręcać się wymówkami, że nie ma się siły. Warto pamiętać, że nie robimy tego tylko dlatego, żeby dobrze wyglądać (choć zapewniam, że i to samo przyjdzie), ale przede wszystkim dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Jeśli nie przekonuje Was 93-latek truchtający po parku, jeżdżący na rowerze i robiący pompki, to ja już nie wiem co może Was przekonać.


Jedz, aby żyć - a nie żyj, żeby jeść

Lektura porad żywieniowych pana Antoniego natchnęła mnie ogromnym optymizmem, bo okazało się, że większość z nich sama stosuję na co dzień. No, może z drobnymi wyjątkami. Ale główna zasada jest prosta - jemy po to, by organizm odżywiać, a nie zatruwać.
  1. Posiłki jedz mniejsze, ale częściej. Pan Antoni sprawy nie precyzuje, ale zapewne jest to 5 posiłków jedzonych regularnie co 3 godziny.
  2. Kupuj mniej produktów - ale lepszej jakości. Wyeliminuj te przetworzone i konserwowane chemią.
  3. Pan Antoni chleb jada wyłącznie razowy, a płatki owsiane. (W moim przypadku jest trochę inaczej; z tradycyjnych chlebów jadam domowy, żytni, na zakwasie i to też w ograniczonych ilościach. Na co dzień zadowalam się chrupkim pieczywem ryżowym).
  4.  Jedz dużo warzyw, nie eliminuj zwłaszcza ziemniaków, marchwi, cebuli i czosnku. (Ja nie eliminuję niczego - poza brukselką i szpinakiem ;) Warzyw jem takie ilości, że rodzina czasem patrzy z niedowierzaniem, że takie porcje się we mnie mieszczą ;) )
  5. Nie zapominaj o owocach, ale jedz je w pierwszej połowie dnia.
  6. Zrezygnuj zupełnie z cukru, a co się z tym wiąże, oznacza to zero tortów, pączków, ciastek. Zamiast tego jedz pestki, orzechy, desery z suszonych owoców, płatków i gorzkiej czekolady o dużej zawartości kakao. (Robię tak już od wielu lat i mogę z czystym sumieniem potwierdzić - to działa).
  7. Wyeliminuj masło i margarynę. Zamiast nich doskonale sprawdzi się oliwa roślinna - tradycyjną bułę z masłem zastąp chlebem razowym polanym oliwą.
  8. Jedz wyłącznie chude mięso i to maksymalnie 2 razy w tygodniu. Możesz sobie za to pozwolić na tłuste ryby, najlepiej morskie. (Ja, jako weganka, nie jadam ani jednego a ni drugiego. Czasem, nie mając innej możliwości, pozwalam sobie na kawałek ryby lub owoce morza, ale wynika to zazwyczaj wyłącznie z wizyty w restauracjach nieposiadających niczego innego w menu ;) )
  9. Jedz dużo roślin strączkowych, a co najmniej 2 razy w tygodniu przygotowuj z nich dania, będące doskonałym, roślinnym źródłem białka. (Od siebie mogę polecić np. kotleciki z soczewicy, hummus, czy pasztet z fasoli)
  10. W ciągu dnia pij duże ilości wody, świeżo wyciskane soki, a wieczorem  zafunduj sobie napar z rumianku, szałwii i mięty. Wyeliminuj też kawę, a z alkoholi wybieraj wyłącznie czerwone wino.
  11. Całkowicie zrezygnuj z tradycyjnego mleka, zawierającego szkodliwą kazeinę. Pij i gotuj wyłącznie na mleku roślinnym. (Pan Antoni poleca zwłaszcza sojowe, ja z kolei zachęcam Was do spróbowania migdałowego - a najlepiej robienia go samemu w domu. Mnie zajmuje to 5 minut).

Zimno konserwuje

"Ćwiczenia można i trzeba wykonywać niezależnie od pory roku, nie tylko wtedy, gdy jest piękna pogoda. Oczywiście przyjemniej jest ćwiczyć, będąc lekko ubranym, w ciepły, słoneczny dzień. Ale nie powinno się uzależniać ćwiczeń od pory roku czy pogody".

Mam wrażenie, jakby te słowa były skierowane do mnie bezpośrednio. Ja co prawda nie rezygnuję z biegania z powodu deszczu albo zimna, ale nie mogę powiedzieć, żebym jesienią za tym przepadała. W głębi serca zdarza mi się trochę marudzić, gdy temperatura spada poniżej zera, zegarek nie chce złapać satelity a ja stoję gotowa do biegu, marznąc i zadając sobie pytanie: "Co ja robię tuuuuu?". Tymczasem pana Antoniego zimno nie tylko nie przeraża, ale wręcz je uwielbia i uważa za warunek zachowania dobrego zdrowia. W zimie biega boso po śniegu, zdarzało mu się zanurzać w lodowatej wodzie, a temperaturę w domu utrzymuje w granicach 13 stopni. Taka perspektywa trochę mnie przeraża, ale po lekturze jego książki nieco przykręciłam kaloryfer. Od czegoś trzeba zacząć ;)


Kochaj życie...

...bo powtórki z życia nie będzie. Zdaniem pana Antoniego, nieważne w jakim jesteśmy wieku, trzeba wyciskać je jak cytrynę. Kochać siebie, kochać swoich bliskich, budować ciepłe relacje z rodziną, rozwijać się, uczyć nowych rzeczy i cieszyć się każdą chwilą. Dlaczego?

"Spadają kolejne kartki z kalendarza, ale czas się mnie nie ima. Może dlatego, że jestem szczęśliwy? Tak, radość życia to najlepsza recepta na długowieczność".

Z tą refleksją Was zostawiam i w ramach praktycznego stosowania tej zasady, idę przygotowywać się do jutrzejszego Biegu Niepodległości :)







piątek, 7 listopada 2014

Liebster Blog Award - czyli 100 pytań do... She Runs, Bro! (no dobra, nie 100 tylko 11)

Nigdy nie biorę udziału w zabawach-łańcuszkach i odrzucam wyzwania typu: "wylej na siebie kubeł zimnej wody" - i to nie tylko dlatego, że nie lubię zimnej wody ;) Postanowiłam jednak - ten jeden raz - przełamać się i zaakceptować zaproszenie od Wild Runner's Club, który nominował mnie do Liebster Blog Award.

Zasady gry są proste - odpowiadamy na 11 zadanych pytań, nominujemy 11 innych blogerów oraz zadajemy im 11 przygotowanych przez nas pytań. Chodzi o to, byśmy poznali się lepiej i tym samym zachęcili innych do zaglądania na nasze strony. A nóż kogoś zainspirujemy pokazując, że nie jesteśmy maszynami do biegania, tylko normalnymi śmiertelnikami, których kiedyś męczyły najkrótsze dystanse i którzy mają niefanatyczny stosunek do życia.

Poniżej pytania, które z którymi mnie przyszło się zmierzyć :)

1. Standardowo; pierwszy trening, pierwsza trasa biegowa! Jak wyglądał wasz pierwszy bieg i co Cię ku niemu skłoniło ... ? 

Był kwiecień 2012 roku. Właśnie wróciłam do Warszawy po baaaaardzo obfitej Wielkanocy i czułam się fatalnie. Nawet nie chodziło o wagę (choć ta była równie obfita jak święta ;) ), ale o ogólne wrażenie ciężkości ciała i umysłu. Stwierdziłam, że czas coś z tym zrobić, więc przerzuciłam się na bardzo zdrowe odżywianie i ćwiczenia, ale wykonywałam je nieporadnie i nadal nie czułam się dobrze. I właśnie wtedy, gdy już chciałam się poddać, zobaczyłam biegacza truchtającego wzdłuż Wisłostrady. Pomyślałam - też tak chcę. Następnego dnia, zachęcona pierwszym, wczesnowiosennym słońcem, założyłam sportowe buty (niebiegowe) i dres (niebiegowy) i po raz pierwszy poszłam... biegać. Trasa była nieskomplikowana: wybrałam mały park niedaleko domu, uważając, że na więcej nie będzie mnie stać. I to nie tylko dlatego, że kondycja nie pozwalała (choć umówmy się - nie pozwalała), ale głównie z powodu wstydu. Bałam się, że będę wyglądała pokracznie, że zacznę sapać jak lokomotywa, że ludzie będą mnie oceniać. Każdy początkujący biegacz chyba miał takie myśli. Ale gdy tylko zaczęłam biec, wszystkie te obawy minęły i wszystko przestało mieć znaczenie. Oczywiście nie było łatwo - z oporami pokonałam 3 km w około 30 min, a następnego dnia umierałam z powodu zakwasów, ale wtedy już wiedziałam, że to będzie przygoda na dłużej. Trwa do dziś - od tego pierwszego truchtu minęły dwa lata, uwieńczone przebiegnięciem półmaratonu w czasie 1:56:16. 

Tak wyglądał jeden z moich pierwszych "biegów" ;) Jak widać, strój biegowy był bardzo... niebiegowy ;)

2. Aktywnie przede wszystkim; co oprócz biegania aktywnie poza domem lubisz robić. Podaj swoje ulubione i uzasadnij ... ?

Poza bieganiem regularnie chodzę na siłownię, gdzie funduję sobie pełną gamę siłowych ćwiczeń wzmacniających. Korzystam zarówno z maszyn jak i z wolnych ciężarów (dobra - w moim przypadku są to bardziej ciężarki niż ciężary) oraz katuję brzuch przy pomocy piłki lekarskiej. Uwielbiam ćwiczyć na taśmach TRX, które co prawda dają solidny wycisk całemu ciału, ale zapewniają niezłe rezultaty. No i obowiązkowo crossfit box! Nic tak nie poprawia siły nóg jak seria wskoków. Tym, którzy nie próbowali, zdecydowanie polecam!

3. Biegowo; mierz cele na zamiary, jaki będzie Twój następny biegowy poziom; dyszka, półmaraton, maraton, a może ultra. Podziel się spostrzeżeniami i tym co aktualnie zamierzasz w tym kierunku zrobić ... ?

Jedno marzenie już się spełniło - w październiku przebiegłam swój pierwszy półmaraton i to w naprawdę niezłym czasie. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia... ;) teraz marzy mi się pełen maraton. Za rok. We wrześniu. Jeśli kondycja i zdrowie pozwolą - bo to przecież najważniejsze. 

1 PZU Cracovia Półmaraton Królewski 2014

4. Podróże; jeśli miałbyś na stałe opuścić swoje miejsce zamieszkanie i udać się dokądkolwiek byś chciał, bez żądnych ograniczeń i zobowiązań! Podaj takowe max jedno miejsce na świecie ... ?

Kocham ciepło, kocham upały, więc najchętniej uciekłabym gdzieś, gdzie częściej niż w Polsce świeci słońce, gdzie ludzie są otwarci i pogodni. No i gdzie mogłabym biegać w ładnych "okolicznościach przyrody" ;) Może byłaby to Malaga na południu Hiszpanii? Może mój ukochany Rzym? Może mała sycylijska wioska położona w górach? Hmmmm... ;)

5. Muzycznie; podaj od trzech do pięciu utworów, piosenek, numerów, które dodają ci kopa ... ? Nie koniecznie musi się to wiązać z pójściem na trening!

Od mniej więcej pół roku biegam bez muzyki. Zaczęłam doceniać ciszę, naturalne odgłosy dobiegające z zewnątrz, lepiej się wtedy wyciszam i bardziej odpoczywam. Muzyki słucham więc teraz prawie wyłącznie w samochodzie. I jest ona przeróżna. Czasem jest ostrzejsza (np. Foo Fighters lub Slash), czasem chillout i jazz, czasem muzyka świata (uwielbiam muzykę etniczną; od kubańskich rytmów aż po te orientalne), a czasem poważna (dobrze nastraja mnie Brahms lub Czajkowski). Wszystko zależy od nastroju.

6. Filmowo; ulubione dzieło, dzieła, reżyser, filmy, które możesz oglądać bez końca po kilka razy, te, które Tobie się nie nudzą ... ?

Nie lubię kina komercyjnego, więc raczej trudno mnie spotkać w kinach w dużych centrach handlowych zajadającą popcorn podczas seansów ;) Wybieram kina mniejsze, studyjne, mające w repertuarze kino światowe (uwielbiam zwłaszcza hiszpańskie!) oraz filmy, po których zostaje jakaś głębsza refleksja. Choć nie pogardzę oczywiście produkcjami Woody Allena - jego filmy mogę oglądać be z końca :) Podobnie jak film "Kevin sam w domu" - bez którego nie wyobrażam sobie świąt ;)

7. Książkowo; pytanie chyba już standardowe! ;) ulubiona, ulubione, podaj kilka pozycji ... ?

Ostatnio największe wrażenie zrobiła na mnie książka Reginy Brett "Bóg nigdy nie mruga. 50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu". Bardzo mądra książka napisana przez kobietę po przejściach, która nauczyła się doceniać w życiu małe rzeczy. Warto przeczytać nawet jeśli nie ma się "kryzysu". To, o czym ona pisze, sprawi, że jeszcze bardziej doceni się małe radości i z większą pokorą spojrzy na własne życie.

8. Kulinarnie; Twoje ulubione danie, dania, co preferujesz i co możesz polecić innym ... ?

Jestem wielką fanką kuchni wegańskiej i mogę ją z czystym sumieniem polecić każdemu. Nie jest ani nudna, ani niesmaczna (wiem, że to obawy większości ludzi, którzy się do niej przymierzają), a mam dzięki niej lepsze zdrowie, samopoczucie i o wiele więcej siły. Jest tak urozmaicona, że trudno podać jedno danie, które byłoby moim ulubionym. Ale niesamowicie smakuje mi zapiekanka z bakłażanów i kaszy jaglanej, z sosem pomidorowym, doprawionym pastą sambal i przyprawą baharat. Uzależnia jak narkotyk ;)

9. Ciekawe miejsca; szukasz ucieczki od codzienności i miejskiego zgiełku, gdzie biegniesz w takim momencie, dokąd się udajesz ... ?

Mieszkając w mieście, mam do nich trochę daleko, ale moim ulubionym miejscem na wyciszenie się, złapanie oddechu i pokochanie świata na nowo są Bieszczady. To chyba jedyne miejsce, które wywołuje we mnie doznania wręcz mistyczne. Majestat gór, niezadeptanych przez turystów połonin, czyste powietrze, przestrzeń - Bieszczady to jak zakochanie się od pierwszego wejrzenia. I jak miłość na całe życie.

Zejście z Tarnicy Szerokim Wierchem

10. Ciekawi niezwykli ludzie; autorytet, autorytety, które wywarły na Tobie wielkie wrażenie i miały wpływ na Twoje, "wasze" życie i dalsze postępowanie ... ?

W każdej sferze i na różnych etapach życia miałam inne autorytety. Nie będę oryginalna, ale w dziedzinie sportu imponowała mi Ewa Chodakowska. Potrafiła porwać tłumy i podnieść je z kanap (w tym mnie ;)). W sferze zawodowo-akademickiej podziwiałam z kolei Condoleezzę Rice - jako ideał naukowca i kobietę przełamującą stereotyp, że w wielkiej polityce liczą się tylko mężczyźni. Ale muszę przyznać, że obecnie robią na mnie wrażenie nie "znani i lubiani" z pierwszych stron gazet, ale raczej zwykli ludzie, których spotykam na co dzień, a którzy imponują mi tym, jak radzą sobie z różnymi przeciwnościami losu. Tacy ludzie uczą pokory, umiejętności cieszenia się z tego, co dostajemy od życia, a nie marudzenia, że wszystkiego mamy za mało.

Spotkanie z Ewą Chodakowską

11. Gadżetowo, sprzętowo; bez czego nie potrafiłbyś się obejść na biegowej ścieżce! ;) Podaj max trzy rzeczy ...?

Jest tylko jedna taka rzecz - odkąd zaczęłam biegać z zegarkiem sportowym nie wyobrażam sobie treningu bez niego. Nie chodzi o fakt posiadania gadżetu. Nie chodzi o przerzucanie treningów i chwalenie się nimi w sieci (choć pokornie przyznaję, że to też robię ;) )  Ale lubię po prostu w trakcie biegu mieć kontrolę nad tym, co dzieje się z moim organizmem. Nie biegam dla życiówek, nie cisnę ile fabryka dała, więc chcę kontrolować tętno, sprawdzać, czy nie biegnę za szybko i czy nie forsuję swojego organizmu. Poza tym - wystarczą mi buty do biegania. I droga, w którą mogę się dzięki nim udać.

Ode mnie tyle. Zgodnie z zasadami zabawy, teraz to ja zadaję pytania i wzywam do tablicy żądając odpowiedzi ;)

1. Kiedy zacząłeś/zaczęłaś biegać i dlaczego?
2. Najdziwniejsza sytuacja, która przytrafiła Ci się podczas biegania?
3. Jeden bieg, który zapamiętasz do końca życia. Jaki i dlaczego?
4. Twój biegowy/sportowy autorytet
5. Dowolne miejsce na świecie, w którym chciałbyś/chciałabyś pobiegać. Jakie i dlaczego właśnie to?
6. Biegowe marzenie - jaki dystans chciałabyś/chciałbyś pokonać?
7. Jakimi formami aktywności uzupełniasz treningi biegowe?
8. Jak Twoim zdaniem powinien wyglądać idealnie zorganizowany bieg uliczny?
9. Najgłupszy tekst, jaki słyszałeś/słyszałaś od znajomych, niezadowolonych, że maraton paraliżuje ruch w mieście
10. Jak przekonujesz sam siebie do treningu, gdy masz gorszy dzień i nic Ci się nie chce?
11. Jak wygląda Twój rest-day?


Buty biegowe na bok i do piór! To znaczy, do klawiatury ;)

piątek, 31 października 2014

Halloweenowe love - czyli dynia pieczona w miodzie, curry i tamari

Halloween i robienie lampionów z dyń jakoś nigdy mnie nie kręciło. Może dlatego, że budzi się we mnie łasuch i podświadomie szkoda mi zmarnowania czegoś, co można przerobić na pyszną zupę, ciasto albo po prostu upiec ;) Jednak pozostając w halloweenowych klimatach - jak na kulinarną czarownicę przystało - powiem Wam, co wrzucić do magicznego gara, żeby wyczarować najlepszą pieczoną dynię na świecie.


Składniki:
- 1kg dyni
- 2 łyżki miody spadziowego (najlepiej gdy jest dość płynny, o konsystencji ciągnącego się karmelu)
- 2 łyżeczki curry (ja używam madras curry - jest nieco bardziej pikantny, ale możecie użyć też łagodnego)
- 6 łyżek oleju z pestek winogron
- 2 łyżki sosu tamari
- szczypta soli

Przygotowanie:
1. Dynię obieramy ze skórki i kroimy na plastry o średniej grubości i długości.
2. W misce mieszamy miód, olej, sos tamari i curry.
3. Wrzucamy dynię i dokładnie mieszamy w marynacie.
4. Przekładamy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia, polewamy pozostałościami marynaty i delikatnie opruszamy solą.
5. Pieczemy przez około 15-17 minut w 180 stopniach.

Dynia doskonale wchłania słodycz miodu, która z kolei przełamywana jest przez tamari, co sprawia, że stanowi idealny dodatek do innych warzyw, ryżu, kasz - czy po prostu jako danie główne.

Zapewniam - dynia będzie tak pyszna, że... strrrrrrach się bać :)





środa, 29 października 2014

"Special kind of idiot" - czyli relacja z mojego pierwszego półmaratonu

Jakiś czas temu trafiłam w sieci na hasło: "Any idiot can run. But it takes a special kind of idiot to run halfmarathon". Niniejszym oświadczam, że w ostatni weekend dołączyłam do tego, zacnego grona, "wyjątkowych idiotów".


Do 1 PZU Cracovia Półmaratonu Królewskiego przygotowywałam się od lipca i mimo początkowej euforii i rewelacyjnej formy, oczywiście zadziałało prawo Murphy'ego. Skoro nie chorowałam przez cały rok, to kiedy musiało mnie coś rozłożyć? Oczywiście na dwa tygodnie przed startem. A potem złapałam drobną kontuzję. Jak to jednak mówią - co nas nie zabije, to nas... nie zabije ;)

Pozbierałam się i ruszyłam na Kraków, który w dniu biegu spowiła mgła, tak gęsta, że malowniczą trasę można było podziwiać głównie na mapce dołączonej do pakietu startowego. Ale z drugiej strony - pomyślałam - dobrze się składa. Jeśli padnę na trasie, to przynajmniej nikt nie zauważy i uniknę kompromitacji. Mój plan był prosty - dobiec i przeżyć.


Ustawiłam się w strefie czasowej biegnącej na 1:50. Nie żebym miała ambicje zaliczyć taki debiut - mimo przebytej choroby, której elementem był ból głowy, rozumu mi jeszcze nie odjęło. Chodziło o to, żeby nie dreptać za długo za tłumem, znaleźć swój kawałek asfaltu i truchtać sobie do mety własnym tempem. W trakcie biegu okazało się jednak, że z moją kondycją wcale nie jest tak źle. Kolejne kilometry mijały, a ja trzymałam ładną prędkość i nie męcząc się przy tym, nadmiar energii zużywałam na machanie do kibiców i wszystkich fotografów - co widać na załączonych obrazkach ;)


 Zmęczenie poczułam dopiero na 19 km. Podobnie jak dziewczyna, biegnąca przede mną, która dała temu wyraz krzycząc na całe gardło: "K...aaaaa!!! Gdzie ta metaaa?!" Nie wiem, kim byłaś, ale bardzo ci za to dziękuję, bo śmiech okazał się dobrym lekarstwem na ból mięśni. Podobnie jak doping jednego z kibiców, który stojąc po drugiej stronie Wisły zachęcał do dalszego biegu wrzeszcząc: "Zapierdalaaaaać!". No to zapierdalałam - tak pokornej prośbie się przecież nie odmawia ;) Na ostatniej prostej spotkałam dodatkowo niewidzianego od kilku lat kolegę, z którym - o dziwo - udało mi się zamienić kilka zdań i nie umrzeć z niedotlenienia. Łapanie powietrza i trzymanie fasonu (no przecież nie zacznę się czołgać, gdy znajomi patrzą) skutecznie odwróciło moją uwagę od zmęczenia i nawet nie zauważyłam, gdy na horyzoncie pojawiła się meta.


Spodziewałam się, że tuż po jej przekroczeniu zaleje mnie fala głębokich i wyszukanych refleksji w stylu: "nigdy, k...a więcej". Ale było wręcz odwrotnie. Byłam zachwycona biegiem, szczęśliwa, dumna, że pokonałam siebie i że niechcący złamałam 2h (1:56:16 - nawet o tym nie marzyłam). Pierwsza myśl - kiedy mogę to powtórzyć? :)

Impreza była zorganizowana doskonale, kibice rewelacyjni, a sam Kraków to moje ulubione polskie miasto, więc podczas kolejnej edycji na pewno znów się tam pojawię. Tymczasem pozostają mi wspomnienia i zdjęcia, na których, co dla mnie typowe, bardziej się wygłupiam niż biegnę, a moja rozgrzewka przypomina scenę z filmu "Czarny Łabędź" raczej niż z "Ducha maratonu". No cóż, bycie "wyjątkowym idiotą" zobowiązuje ;)


piątek, 17 października 2014

Sceny z życia biegaczki - Episode 2 - Zwierzę biegaczowi... wilkiem

Tak jak dziewczynka w bajce o "Czerwonym Kapturku" była ostrzegana przed złym wilkiem czającym się w lesie, tak biegacze są ostrzegani przed zwierzętami spotykanymi w parkach. Portale i czasopisma biegowe co jakiś czas publikują rady co zrobić, gdy któreś nas zaatakuje. Ręce blisko tułowia, osłaniajmy głowę - te rady każdy zna już na pamięć. Ja jednak ze zwierzętami - głównie psami - mam zgoła inny problem i bardziej niż pogryzienia boję się przewrócenia się na którymś z nich. Lub zalizania na śmierć.


Jeśli prawdą jest, że uśmiech wymalowany na twarzy i pogodne nastawienie do życia wysyłają sygnał: "chodź i się przywitaj", to ja w takim razie jestem anteną nadawczą, wysyłającą ten sygnał na długich falach - bo chcące się bawić psy przyciągam jak magnes. Wczorajsze bieganie po raz kolejny zostało zakłócone przez czworonoga, który zaczął wokół mnie biegać, kręcić się między nogami i wskakiwać na mnie obłoconymi łapami. Największy błąd jaki można w takiej sytuacji popełnić, to zatrzymać się i psa pogłaskać. Pies zaczyna się wtedy zachowywać jakby w myśl zasady: "towar macany należy do macanta" i przykleja się już na dobre, niejednokrotnie ignorując swojego prawowitego właściciela, który krzycząc zaczyna biec za psem, który z kolei biegnie za mną i scenka zaczyna przypominać słynne gonitwy z "Benny Hill Show". 

To jednak nie koniec zagrożeń czających się w parkach - nie sposób bowiem przemilczeć przygód z udziałem wiewiórek. Te, biegające w warszawskich parkach, do tego stopnia zaczęły już kojarzyć pojawienie się ludzi z porą karmienia, że każdy widok człowieka zachęca je do wtargnięcia na ścieżkę. Jeśli scenka ma miejsce podczas niedzielnego spaceru, to jest to wręcz pożądane, bo nie trzeba jak głupek wydzierać się: "Basia, Basia", żeby dziecko mogło rzucić rudej orzeszka. Gorzej, gdy jesteś biegaczem. A najgorzej, gdy jesteś biegaczem podczas zawodów zorganizowanych w parku. Niedawna "Skaryszewska 9" składała się z kilku pętli wokół - jak sama nazwa wskazuje - Parku Skaryszewskiego. I to właśnie miejsce stało się tłem dla prawdziwej sceny grozy. Pan, biegnący przede mną, na około 7 km dostał niebywałego przyspieszenia. Tłum się przerzedził, co postanowił wykorzystać. Ale nie tylko on. Na ścieżkę wpadła wiewiórka, która pewnie stwierdziła, że w jej stronę zmierza weekendowy catering. To, co biedny biegacz wykonał, żeby jej nie rozdeptać, przypominało wybitnie wyszukany układ choreograficzny tańca nowoczesnego. To falowanie rąk, te ruchy nóg, ten pląs! Taniec z Gwiazdami stoi przed nim otworem. Albo gabinet ortopedy, bo tak szczerze mówiąc, do skręcenia kostki niewiele brakowało. 

Żeby nie kończyć tego tekstu pesymistycznym wydźwiękiem, mogę zapewnić, że wpajanie zwierzętom dobrych manier trwa, czego doświadczyłam podczas mojego wakacyjnego biegania po podkarpackich wioskach. Zza jednego z płotów ujadał na mnie zawzięcie pies wielkości małego konia. Właścicielka, siedząca na ławeczce przed domem, zwróciła się do tegoż bydlęcia ze stoickim spokojem:
- Reks, nie szczekaj, to tylko pani sportsmenka biegnie. Sportsmenek nie ZJADAMY.
...
Hmmm, współczuję listonoszom. Ale cóż, priorytety trzeba mieć. Reks, na szczęście, ma wpajane te właściwe. 

No to cóż, spokojnych, jesiennych wybiegań Wam życzę! Bez niechcianych, międzygatunkowych przygód ;)






~She Runs. Bro!